08.08.2012 20:40
Droga do motocyklizmu
Moja przygoda z poruszaniem się po drogach zaczęła się późno a zarazem wcześnie. Jak to możliwe? Otóż prawo jazdy mam od lat szesnastu, lecz własne auto do zaledwie 7-iu. Dlaczego tak się stało? Nie był to ani brak funduszy, ani brak okazji. Po prostu wydawało mi się, że auto nie jest mi potrzebne. Wszędzie przecież mogę dojechać autobusem lub rowerem. Bujałem się tak ładnych parę latek, oczywiście jeździłem sporadycznie, pożyczałem auto od ojca czy znajomych. Nie było jednak we mnie poczucia, że muszę je posiadać na własność. Kiedy w końcu kupiłem 4 koła (z powodu okazji, przy namowie żony) pojeździłem trochę i przepadłem. Nie wiem jak można funkcjonować w tej chwili bez auta. Oszczędność czasu, sił itp., w sumie rzeczy oczywiste. Dodam tyko, że nie mieszkam np. w Warszawie gdzie ta „oszczędność czasu” przez jazdę autem jest według mnie mocno dyskusyjna.
Zachwycony moim autkiem nie zastanawiałem się nad innymi możliwościami. Motocykli nie dostrzegałem, skuterów też. Traktowałem przemieszczanie się po drogach jako coś, co ma być czysto użyteczne, a nie zaspakajać bliżej nieokreślne hedonistyczne rządze.
Olśnienie przyszło całkiem niedawno, jakieś 2 lata temu. Pisałem, że od zawsze fascynował mnie rowery, jeździłem na festiwale rowerowe i każdy czas który miałem spędzałem i nadal spędzam na mym biku. Któregoś razu, gdy katowałem mój rower przy „Biedronce”, dostrzegłem plac manewrowy a na nim babeczkę, która akurat zaliczyła gruchę próbując się zatrzymać na motocyklu. Uśmiechnąłem się pod nosem nad tym brakiem balansu i opanowania, pomyślałem sobie: „kurcze to nie może być trudne, skoro na rowerze robię o wiele trudniejsze manewry”. Od myśli do myśli, stanęło na tym, że fajnie by było spróbować pojeździć. Po obowiązkowych dyskusjach, przekonywaniu i przytaczaniu argumentów ma ślubna powiedziała sakramentalne „tak”. Do dziś nie wiem jak to się stało, że tak szybko wyraziła zgodę.
Pełen niepewności przystąpiłem do kursu. Dodam jeszcze tylko, że nigdy wcześniej nie siedziałem, a tym bardziej nie jechałem na moto, choć wynika to w sumie z moich wcześniejszych wynurzeń. Pierwsze zajęcia na placu. Chłop wyjaśnia mi o co chodzi, gdzie nacisnąć, co puścić, w sumie rozumiem o co mu chodzi, ale wyczucie sprzęgła, a przede wszystkim hamulców zajmuje trochę czasu. Próbuję i analizuję parę minut, a potem bach jadę prosto, potem parę zakrętów. Gość jest w szoku. Świetny balans mówi (a ja w myślach dziękuję za moją rowerową pasję) Puszcza mnie na „ósemkę” z 2 próby i przejechana bez podpórki. Jest super. Cieszę się jak szalony. Czuję się niemal jak prawdziwy motocyklista. Kolejne zajęcia, kolejne próby, wyjazd na miasto. Wszystko idzie w dobrym kierunku, instruktor mówi że szybko się uczę itp., czuję się bogiem, jestem mistrzem, jazda na motocyklu to „lajt i żadna sztuka”.
Na moje szczęście przychodzi refleksja. Systematyzując porozrzucane w zakamarkach mej głowy myśli dochodzę do kilku konkluzji, które studzą moją wiarę we własne umiejętności. Po pierwsze – balans mam dobry, ale jazda na motocyklu to też wiele innych czynników. Po drugie – mimo tego że umiem zmieniać biegi i poruszać się po mieście (raczej z racji tego, że jeżdżę tyle lat autem a nie dlatego że jestem „super” na motorze) to moje wyczucie sprzęgła, hamulców (zwłaszcza tylnego) jest na poziomie delikatnie mówiąc marny. To, że jadę i się na razie nie wywracam o niczym nie świadczy – taka myśl zaczyna mi towarzyszyć. Zbieram się więc w sobie, zwiększam koncentrację, zaczynam analizować własne poczynania, zamęczam instruktora tysiącem pytań. Składając to wszystko w całość, czyli moją świadomość, umiejętności oraz wiedzę, dochodzę do przekonania dużo bliższego prawdy niż wcześniejsze. Moja sprawność motocyklowa na skali 0 do 10 oscyluje w pobliżu wartości 1. Początkowe zadowolenie z przeprowadzonej analizy zostaje zmiażdżone przez jej rezultat. Słowem jestem do dupy i jeszcze długa droga przede mną. Z takim oto przeświadczeniem kończę kurs oraz zdaję egzamin (za pierwszym razem, choć świadom swojej ułomności).
Następuje kolejne zderzenie z rzeczywistością. Ma małżonka stwierdza że oczywiście, jak najbardziej na kurs się zgodziła, ale na zakup motocykla już nie. Witki mi opadły. Cały plan podwyższania swoich umiejętności poszedł w piach. Dni mijały mi na odczuwaniu niedosytu, flustracji i zawodu. Po jakiś 2 tygodniach stwierdziłem, że jednak się nie poddam, że spróbuję zawalczyć o swoje marzenie. Walczę do dziś i mimo tego, że od prawie 2 lat na horyzoncie ciągle są chmury, nadal trwam w swoim postanowieniu. Wykształciło się we mnie jakieś głęboki przekonanie, że dam radę, że w końcu znajdę sposób aby przekonać moją Joannę, że motocyklizm to „cóś” fajnego, „cóś” co możemy robić wspólnie, tak jak robimy wspólnie wiele innych rzeczy. Mój czas bez własnego moto mija na sporadycznych wypadach do kolegów i jeździe na ich sprzęcie („aż” 2 sprzęty – simson i xj 600). Nasyca to na jakiś moment mój głód jazdy i choć zawsze trwa to krótko pozwala marzyć dalej.
Podsumowując. Zaraziłem się mechanicznym jednośladem przez przypadek. Wspaniałe dla mnie przeżycia z nauki jazdy zderzyły się z brutalną rzeczywistością braku sprzętu. Mimo wszystko trwam w swym postanowieniu. Nie wiem tylko czy mogę nazywać siebie motocyklistą, choć mimo wszystko się nim czuję. Bo czy motocyklista to tylko ten, kto jeździ na moto czy może też ten, kto w swym sercu ma motocykle?
Spragniony jazdy, pozdrawia wszystkich którym marzenia się spełniły.
Komentarze : 14
heh :)) - a moja druga połówka właśnie mi oświadczyła, że ona też chce robić teraz prawko na motor...i to nie tam, żeby skuter jakiś czy coś...pełną kategorie A :))
Ja zastosowałem następującą taktykę: Niby mimochodem, niby drocząc się napominałem, że w końcu przywiozę do domu motocykl. Jak żona już uznała to za niegroźne przebakiwania, przywiozłem. "Nie mów, że nie ostrzegałem". Obyło się bez drastycznych scen :-)
@ przypadkowy_motocyklista zakupy bez wiedzy i współobecności małżonki?! Toż to chyba najcięższe przewinienie! Ryzykant i straceniec, uczcijmy z ręcami na podołku.
Tak mi się przypomniało, że mam kumpla, który prawo jazdy zrobił 6 lat temu, Motocykl kupił jakoś pół roku później i trzyma go w wynajętym garażu. I to wszystko bez uświadamiania małżonki.
Wymyka się biedak czasem w weekendy i statecznie jeździ po parę godzin a potem wraca i udaje, że był na zakupach.
Miałem podobną sytuację z małżonką i zrobiłem tak:
Cichaczem zakupiłem wymarzoną maszynę a był to Suzuki Marauder 800.
Żona wróciła z pracy, zobaczyła, szok, czerwień, zgrzytanie zębów, przemoc, krzyki ,,bydlaku jak mogłeś" to najdelikatniejsze z tych pięknych słów. Nie wspominając o tygodniu milczenia.
I co? Przeszło jej, po prostu. Co miała zrobić, sprzęt już był, kierownik zadowolony, pogodziła się.
Autorowi tego bloga również serdecznie polecam taką metodę, czasami nie warto negocjować z terrorystami tylko robić swoje :-) jak i realizować własną pasję bez wiecznego oglądania na kobietę. Warto!
ja postawilem malzonke przed faktem dokonanym mielismy troche cichych dni (chwila spokoju ;), i teraz ganiam na moto
Równie jak Ty z nadzieją wyglądam pomyślnego zakończenia małżeńskiego problemu. Mieć prawko i chcieć jeździć, a nie jeździć, cholera, sprawa ciężka...:)
Ja wiem, że działanie, które poniżej opiszę nie należy do najprzyjemniejszych i trzeba się liczyć z "cichymi dniami", ale ja zaryzykowałam. Poszłam na kurs i szybko udało mi się go skończyć, egzamin zaliczyłam i nie pytałam nikogo czy mogę. Nie zastanawiałam się co powie mój mąż jak w domu stanie moje moto. Kupiłam i już.
A teraz? A teraz to on czeka na swój egzamin i będzie kupował swój sprzęt :-)
Czasem trzeba być trochę egoistą. Małżeństwo to nie jest coś, co zobowiązuje do całkowitego podporządkowania się drugiej osobie. Życie ma się tylko jedno i trzeba się w nim również realizować.
Da się to pogodzić, a i może się okazać, że Twoja ślubna również zapała miłością do jednośladu.
@nie_taki_znowu_przypadkowy_motocyklista
Motocykl przykrywaj pokrowcem jakich pełno do kupienia za relatywnie nieduże pieniądze. Byle nie jasny. Miałem srebrny co zakończyło się obfajdaniem wszystkiego i wydziobaniem siedzenia. Teraz mam granatowy i zdają się nie zwracać uwagi.
Resztę "doświadczeń" pozostawię do opisania w relacji z wypadu na woodstock (niebawem on-line). Będzie o dużych wróblach z czerwonymi dziobami, średnich wróblach oraz pomniejszych wróblach pierzasto-skrzydlatych.
klurik-> Jeśli chodzi o moje interakcje z ptactwem, to na razie ograniczone są do mało estetycznego obsrywania siedzenia, ilekroć zostawie maszynę na noc na zewnątrz. Czyżby planowały bardziej skoordynowany atak? Podziel się doświadczeniem, to sie przygotuje na nierówną walkę.
@przypadkowy_motocyklista
Nie to że się czepiam, bo to nie o to chodzi tu przecież, ale skoki zazwyczaj oddaje się z 4000m. Ten dodatkowy tysiąc na pewno nie zaszkodzi w tej historii :)
A o nisko latających bocianach nic mi nie mów. Ostatnio... a z resztą obiecałem opisać wypad na Przystanek Woodstock więc będzie i o dziobatych zmorach przy okazji.
@spragniony
Czy przypadkiem Twoja Joanna nie dała by się namówić na przejażdżkę motocyklem? Na przykład z jakąś jeżdżącą koleżanką? Może sama się zarazi? Jakie ma hobby Twoja wybranka? Może uda się jakoś przyrównać motocykle i jej 'miłość'? Warto próbować. Wiele osób chce mieć swojego partnera/partnerkę tylko dla siebie, ale to trochę tak jak z motylami. Na łące wyglądają wspaniale, ale w segregatorze są po prostu martwe. I nikt ich nie wypuszcza, nawet na weekend.
@ przypadkowy - dobre! Wręcz genialne :)))) A tak na poważnie - przecież motocyklem jeździ się różnie i różniasto, nie trzeba pruć do odcinki. Dla Twojej żony może dobrym przykładem będzie historia Żmii. Jeszcze tak niedawno stawiała pierwsze kroki na leciutkiej 250, a w te wakacje bezpiecznie objeździła Europę na bardzo poważnym sprzęcie. Może ten przykład "kobiety na motocyklu" realizującej swoją pasję trafi do przekonania Twojej żony. Że jej facet też ma taką pasję i będzie ją bezpiecznie realizował, a ile w perspektywie fajnych przeżyć dla obojga. Bo wiesz - niestety, żeby być motocyklistą, to trzeba mieć moto i na nim jeździć. Tak samo, żeby być muzykiem, trzeba mieć instrument i na nim grać, same umiłowanie muzyki nie wystarczy.
Weź ją sposobem. Przez miesiąc siedź cicho a potem zapałaj nagłą pasją do skoków spadochronowych. Ukoronuj to zdaniem: " No jak nie mogę na motorze jeździć to może przynajmniej sobie poskaczę z 3000m na twardą ziemię i spadochron może się nie otworzyc, albo trafię w bociana".
Motor awansuje do bycia opcją mniejszego ryzyka i pozamiatane.
Archiwum
Kategorie
- Na wesoło (656)
- O moim motocyklu (2)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)
- Wszystko inne (1)